Psia mać od kuchni

Zdrowy rozsądek, o który coraz rzadziej siebie podejrzewam, przez lata podpowiadał mi, że przy moim trybie życia, obcowanie z psami powinnam ograniczać do tego, że mijam je na ulicy.

Historia typowa. Facebook, udostępniony pies, wydarzenie dramatyczne, opis dramatyczny i ogólnopolska akcja – też dramatyczna. Brakuje tylko czołgów, bo sanitariusze z noszami rzecz jasna biegają. Zgłaszam się. Ja wezmę psa… Ale mam 5-letnią córkę, która panicznie boi się psów.

28 października 2011 r. Dzwoni do mnie koordynator adopcji. Uprawiamy dialog. Zaproponował mi innego psa. Jest labrador do wzięcia. Stara suka, z guzem, trudnoadopcyjna, bo niewyględna. Pięknie chodzi na smyczy, przyjazna, nie pilnuje miski, nie pije, nie pali. Nie zje mi ani dziecka, ani też królika. Wizyta przedadopcyjna, śródadopcyjna i po wizycie. Zostałam ja i mój inwentarz. Utkwił mi w pamięci ten moment – kiedy w blasku zachodzącego jesiennego słońca – na mój świętej już pamięci dywan spadał pierwszy labradorowy włos.

29.10.2011 r.
– Wiesz mamo, nie zostaniemy u Was na weekend – dzwonię do rodzicielki
– Boooooooo?
– No bo … bo… bo … bo my mamy psa w domu…
– Jakiego psa wy macie? Wzięłaś jakiegoś psa? Czy ty jesteś stuknięta?
– On umiera. Ja musiałam.
– Ręce mi do ciebie opadają!

30.10.2011 r.
Przyjechali. Weszli. Na dywanie leżało wielkie czarne bezkształtne futro. Podniosło się. To była Ama. Labrador, lat 7. Miała w sobie to coś, co wycisza i ustawia do pionu – etycznego pionu. Była pogodzona ze sobą, ze światem, z dolą i niedolą, łaską i niełaską. Podniosła się. Podeszła. Zamilkli. Ojcu zaszkliły się oczy, a matka drżącą dłonią sięgnęła po papierosa.
– To trzeba operować. Kto za to zapłaci?
– Fundacja z której mam psa…

Nie było żadnej fundacji. Byłam ja, guz i Ama. Ojciec jeździł z nami na badania. W zależności od diagnozy albo zasępiał się albo ruszał wąsem z zadowolenia. Renata Schneider, wspaniała weterynarz z Gliwic, stanęła dla nas na rzęsach. Badania krwi, diagnozy, ogólnopolskie konsultacje specjalistyczne, biopsje z kilku nakłuć, cienkoigłowe, gruboigłowe, krzywa „K” robiona w Berlinie z dnia na dzień. Wyznaczyli termin usunięcia guza. 28 listopada, godz. 8.00. Ambulatorium Kliniki Chirurgii przy Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu. Albo Wrocław albo wcale.

Wieczorami przeglądałam facebooka. Dopadał mnie dół z dołem. Nie z powodu mojego psa, ale z powodu nie moich psów, którym nie mogę pomóc. Zasrany świat.
28 listopada.
O 4 rano wyjechaliśmy z Katowic. Ja, mój ojciec i mój pies. 7.30 Wrocław. Najpierw głupi jaś. To był mój pierwszy głupi jaś. Przy operacji asystowali studenci, bo czegoś takiego jeszcze nie operowali na tej uczelni. Moje futro leżało – czarne, nieobecne i tylko moje.
„Pani mi nie kapie na tego psa tymi łzami…”. Zrobili zdjęcia, udokumentowali, podpisałam świst, że zgadzam się na operację… Proszę wyjść. Wpadłam w dziurę czasową. Z letargu wybudził mnie chirurg, który filetował mi psa. Wpuścili mnie do ambulatorium. Pod kaloryferem leżało chude, łyse, obciągnięte żółtym bandażem niebieskawe coś. Miało tylko oczy, które znam. Usiadłam obok niej. Siłą woli wpełzła na moje kolana. Siedziałam i płakałam. Chyba ze szczęścia. Nie wiem.
– Wypreparowaliśmy z jednego cięcia. Zrobiliśmy też plastykę podbródka… – powiedział dosiadający się do mnie chirurg.
Usiłował mnie rozśmieszać. Rozmawiał ze mną jak z dzieckiem. Tłumaczył. Nic nie zapamiętałam. Wiem, że guz ważył 2,5 kg, że będzie dobrze. Wytłumaczył, jak działa korek do psa i kiedy go odkręcać. „A teraz do domu!” Wystawili mi jakiś śmieszny rachunek na śmieszną kwotę… Chciałam dopłacić, bo zabieg miał kosztować 3 razy więcej. „Do domu. Odpocząć i nie płakać.” Dał kopa. Na szczęście. I antybiotyk… Na 3 dni. Histopatologia wykazała niezłośliwą zmianę nowotworową. Wygrałam.

Drzonek

Zaangażowana w labradorową społeczność, zobaczyłam na forum zdjęcia ze zlikwidowanej hodowli w Drzonku (grudzień 2011).
http://srem.naszemiasto.pl/artykul/policja-wkroczyla-do-hodowli-psow-w-ktorej-glodzono,1195443,artgal,t,id,tm.html

Psie zwłoki, psie szkielety, cierpienie i samotne czekanie na pomoc, która nigdy nie nadeszła. Takie pseudohodowle to norma – usłyszałam. Jakie pseudohodowle? Co to w ogóle jest pseudohodowla? Co ty w ogóle bredzisz?
Gotowało się we mnie. Nadwyżki finansowe przelałam na leczenie szkieletorów, ale nie dawało mi spokoju, że o rzeczy tak oczywistej nie mówi się głośno.
– Może Ci ludzie nie wiedzą, że tak to wygląda…? Może oni tylko nie wiedzą, że to się dzieje?

Uwielbiam swoją wiarę w ludzi. Jestem wierząca w nich do tego stopnia, że aż momentami naiwna. Siedziałam z dzieckiem w przychodni. Starsza pani pomstowała na NFZ, na kolejkę, na jednego lekarza na całą przychodnię, na cięcia budżetowe. „Psia mać! Człowiek tu zdycha jak pies pod płotem”
– psia mać!
– stało sie coś? – sms zwrotny od przyjaciela
– nie mam gdzie zapisać; potem ci opowiem
– mamo? psia mać to jest przekleństwo? – zapytała poważnie moja 5-letnia królewna Lulja
– teraz jest to przekleństwo, ale dosłowne to po prostu psia mama… taka jak nasz Amok, Amok też jest psią mamą, bo też kiedyś miała szczeniaki;
– yhy…
– kiedy dawno dawno temu na Polskę napadali Turcy i inne ludy ze wschodu, wnieśli do naszego języka swoje przekleństwa; wiele z nich jest związanych właśnie z psami, między innymi „psia mać”. Potem te zwroty bezmyślnie utrwalały się w naszym języku i kulturze… i dlatego tak to teraz wygląda…
– aha – z wielkim kunsztem udawała że rozumie.

Robiliśmy gazetę promocyjną dla hipermarketu. Z tyłu głowy ciągle miałam umierające psy. Sprawdzałam ostatni raz pliki przed drukiem. Wyprzedaż. Czyszczenie magazynów. Promocja do wyczerpania… BĘC! Kolektor maszyny losującej wypluł z mojej głowy zdania:

Szczenięta rasowe. Tanio*
*Promocja trwa do wyczerpania suki.
Nim kupisz szczeniaka, sprawdź warunki,
w jakich żyje suka, która go urodziła.

W marcu 2012 kolejna interwencja. Radomierz, wioska za Jelenią Górą. Fantazyjny rolnik i poprzywiązywane do maszyn rolniczych zagłodzone psy. Mróz minus 30. Jakby tego było mało, w szopie od 2 lat dogorywa zaspawany w dwumetrowej klatce kaukaz.  Moje palce bez konsultacji z mózgiem napisały maila: Jak  to małe rude jest wolne, to ja biorę….

Po „kaukaza z klatki” koniowozem jedzie Fundacja „Zwierze Nie Jest Rzeczą” z Krakowa. Mogą przejechać przez Katowice, zabiorą dla mnie rudzielca. W środku nocy przyjechał do nas losowo wybrany cień psa. Wchudzony, zastraszony, dziwny, trudny, płochliwy, spał z otwartymi oczami. Nie jadł, nie pił, nie sikał. Miał lęki separacyjne. Bał się wszystkich i wszystkiego. Zjadł mi podłogę w kuchni, wydrapał dziurę w drzwiach, stawał na kuchennym stole, żeby lepiej widzieć, co robię. Na spacerach polował na myszy.

– Tak mamo, przyjedziemy do was… – odpowiedziałam wywracając oczami do głosu w telefonie – Zaś będzie dym…

Z dworca odebrał nas mój ojciec. Widząc z daleka, że prowadzę dwa psy, z odległości jakichś 100 metrów wywrzeszczał moralitet na temat braku piątej klepki i mojej ogólnej głupoty. Dokonał też aktu samobiczowania. Monolog dotyczył głównie porażek pedagogicznych, jakie ewidentnie popełnili w stosunku do mojej „nieodpowiedzialnej” osoby… Całość – ku uciesze mijających go ludzi – wzbogacił wyrazami uznawanymi za wulgarne… Towarzyszyła temu dość monotonna choreografia – na zmianę – pukał się w czoło i rozkładał ręce w geście bezsilności. Trzeba przyznać, że ma talent sceniczny. Exodos i fatum jak w tragedii antycznej. Przepowiedział, że skończę jak Villas.
Mam nadzieję, że nie chodziło mu o włosy…

– Co ty robisz ze swoim życiem… Masz na to czas?- wybiadoliła mama mówiąc bardziej do rudzielca niż do mnie
– Na kilka dni jest tylko u nas… Dosłownie tydzień…
– Srata ta ta… Co ona tu ma za krwawą ranę wyrwaną?
– Od łańcucha
– Jakiego zaś łańcuch… Kto trzyma takiego psa na łańcuchu?
Mamy rok Pański prawie 2014. Żyję w krainie odkurzaczy, rolerów do odmeszania ubrań i ukradkiem zamiatam klatkę schodową, żeby mieszkający tu panowie prawnicy nie czuli się niekomfortowo. Mam jednego psa. Pies ma 8 nóg. Jest zdalnie sterowany wyrazem twarzy – głównie mojej. Temat zbędności psów w moim życiu przestał być poruszany przez kogokolwiek.